A jeśli niechcący podcinamy skrzydła naszym dzieciom?

motylPołowa roku szkolnego za nami. Niektórym ferie zimowe właśnie się kończą, inni czekają już w blokach startowych… Jedni ucieszą się, że będzie można odetchnąć i odpocząć od tego rannego kołowrotka: zrywania dzieciaków skoro świt, pośpiechu, rozgardiaszu, gonienia na łeb na szyję byle się nie spóźnić na pierwszą lekcję, byle zdążyć do pracy… A jeszcze inni odetchną, bo w końcu (choć przez chwilę) nie trzeba będzie robić za taksówkarza i wozić dzieciaki na niezliczone zajęcia dodatkowe.

No właśnie. Zajęcia dodatkowe. Balet, jazda konna, rysowanie, zajęcia teatralne, basen, narty, szachy, piłka nożna, tenis…, no i obowiązkowo angielski… „Czasami czuję, że za chwilę od tego zwariuję – słyszę od jednej z mam. – Ciągle gdzieś jedziemy, ciągle się spieszymy, nie ma wolnej chwili. Ale czuję taką presję, że wydaje mi się, że inaczej nie można.”

Jak to się stało, że niektórzy z nas dali sobie wmówić, że bez tej obfitości zajęć dodatkowych nasze dzieci nie rozwiną się prawidłowo, coś przegapimy, coś bardzo ważnego je ominie albo sprawi, że zostaną czegoś istotnego pozbawione? Że bez nabycia tej czy innej umiejętności czy wiedzy ich start w dorosłe życie będzie utrudniony, będą zdecydowanie na straconej pozycji w stosunku do rówieśników. Dlaczego wydaje nam się, że musimy im wszystko - albo jak najwięcej się da - zapewnić, że wszystkiego muszą spróbować, wszystkiego się nauczyć, wszystkiego doświadczyć? Ba, że musimy usunąć wszelkie trudności, na które mogą napotkać… Bo jeśli nie to… No właśnie co?

Co by się stało, gdyby na przykład od małego nie chodziły na dodatkowe lekcje angielskiego? Nie miałyby szansy nauczyć się tego języka? A gdyby tak najpierw wykorzystywały w pełni to, co dzieje się na lekcjach w szkole? Gdyby nie mogły liczyć, że do sprawdzianu zostaną przygotowane podczas prywatnych lekcji, na które zawiozą je rodzice (i za które zapłacą)? Gdyby wiedziały, że mogą liczyć tylko na siebie i wzięły za to odpowiedzialność? Może miałyby szansę same się wykazać? Poszperać w książkach, słownikach, Internecie? Może wówczas to co osiągną, czego się nauczą byłoby ich osiągnięciem? Ich sukcesem. Ich radością. Nauką samodzielności, odpowiedzialności i ponoszenia konsekwencji (własnego lenistwa albo włożonej pracy…). Tylko czy my rodzice wytrzymalibyśmy to? Że inne dzieci mają, a nasze nie? Że innym być może będzie łatwiej? Lepiej? Że inni rodzice dają swoim dzieciom coś, czego my nie dajemy (a przecież możemy)? Że może „osiągnięcia” naszych dzieci będą mniejsze niż innych?

Ręka do góry, kto się dał złapać w ten kołowrót?

I nie o naukę angielskiego rzecz tu idzie (ani nawet o obfitość zajęć dodatkowych). Niech sobie dzieciaki mówią jak najlepiej. Ale o to, co robimy naszym dzieciom, chcąc im zapewnić „jak najlepszy start”.

Kiedy znajoma nastolatka szykowała się do matury jasne było, że jako humanistka z matmą będzie miała nie po drodze. Bardzo poważnie zaniepokojeni rodzice, chcąc pomóc córce raz po razie proponowali korepetycje. A ona konsekwentnie odmawiała, mówiąc, że chce sobie poradzić sama. W szkole dołączyła do wszystkich grup, które miały zajęcia dodatkowe z matematyki (nawet do tych zaawansowanych, gdzie koledzy przewracali oczami na jej widok, wiedząc że będzie hamulcowym). W domu rozwiązywała dziesiątki zadań, korzystając z pomocy filmików na Youtube. I konsekwentnie odmawiała innej pomocy, a im bardziej się przy tym upierała, tym bardziej rodzice szaleli. Bo nie zda, bo nie pójdzie na studia, bo się załamie, bo co z jej przyszłością… Jak myślicie, zdała? I jak myślicie, co czuła? Z jakim nastawieniem weszła w dorosłość?

Jest taka opowieść o człowieku, który znalazł kokon motyla i zaczął obserwować, jak ten się wykluwa. Widząc jak zmaga się i męczy, postanowił mu pomóc, rozrywając kokon. Rzecz w tym, że skrzydła motyla kształtowały się i wzmacniały właśnie w tej „walce” z kokonem. Bez tego nie były zdolne do lotu. Chcąc zatem pomóc i ułatwić, człowiek pozbawił motyla możliwości latania.

Ciekawe, ile rzeczy robimy, bo nie dajemy rady patrzeć, jak nasze dzieci się „zmagają i męczą”?


Małgorzata Tadrzak-Mazurek

Zdjęcie ilustracyjne/ fot. Anna Makowska
Fixed Bottom Toolbar