O kulinarnych korzeniach... rodziny

gotowanieWszystko zaczęło się od tego, że zeszyt z przepisami upadł komuś na podłogę. Luźne kartki rozsypały się w różnych kierunkach, a te dotychczas zszyte z okładką, także stały się luźnymi. Nawet pozbierane i wyrównane nie wróciły już do stanu pierwotnego, który można by z grubsza nazwać zeszytem. Zwłaszcza, że nie udało mi się odtworzyć pierwotnej kolejności przepisów, co oznacza, że odtąd wertuję wszystkie od początku do końca i z powrotem po trzy razy, zanim cokolwiek znajdę. Nadszedł więc czas, by pożegnać się z czerwonym zeszytem w szkocką kratę, założonym u progu dorosłości, i zakupić nowy: trwały i wygodny. A do niego dużą kopertę na luźne kartki.

Takich zeszytów zresztą było w rodzinie już kilka. Na przykład ten po babci ma obecnie moja siostra. Dziwię się, że on w ogóle istnieje, bo przecież babcia potrafiła recytować przepisy z głowy i to w takim tempie, że nigdy nie zdążyłam niczego z nich zapamiętać, a co dopiero zanotować. A jednak ona jakieś zapiski posiadała.

I jeszcze był taki w zielonej okładce, w którym mama coś zapisywała, ale bardziej z którego wypadały liczne kartki i karteluszki: wycięte z gazety, wyrwane z kalendarza, podarowane przez sąsiadkę. Gubiłam się w tym gąszczu, więc w końcu, mniej więcej pod koniec szkoły średniej, założyłam własny zeszyt. Ten czerwony w kratkę. Ten, który właśnie się rozsypał.

Teraz, przeglądając to, co z niego zostało, zastanawiam się najpierw nad tytułem samego dzieła: „Przepisy sprawdzone”. Niezupełnie to prawda. Niektóre przepisy rzeczywiście zdążyłam przetestować, inne w zasadzie nie. Jedne zyskały swój drugi i trzeci żywot, poprzez dodawanie wciąż nowych uwag i tworzenie kolejnych wersji. Inne, raz czy dwa wypróbowane, popadły w niełaskę. Wygląda na to, że taka pozycja w zwykłym domu nabiera własnej historii i staje się niemal żywym organizmem.

W drugiej kolejności uderzają nazwy potraw: piernik z jabłkami od Justyny B., pizza według Madzi K., śledzie księdza proboszcza, pierniczki urszulańskie od Kasi Tratatata. Widzę dobrze, że to przecież nie tylko nazwy: to świadectwa zdarzeń i ludzi spotykanych przez ostatnie dwadzieścia lat. To wspomnienia zaklęte w kilku słowach, które w zasadzie opisują sprawy konkretne i przyziemne, a tak naprawdę opowiadają ważne historie z życia wzięte. Do tego luźne karteczki: ta pisane jeszcze ręką teściowej, ta od cioci Basi, ta wycięta z opakowania po serku...

Otwieram więc nowy zeszyt i zabieram się do kopiowania. Powoli, przepis za przepisem, zapełniam kolejne strony, uważając, by nie stracić nic z tego, co już zostało zachowane, a przy tym jeszcze dodać troszkę informacji aktualnych. Chwilami nawet zastanawiam się, po co pisać wszystkie te szczegóły, które i tak już od dawna mam w głowie? I przypominam sobie moje z siostrą rozmowy z czasu, gdy próbowałyśmy odtworzyć niektóre przepisy naszych teściowych: jak długo gotować szynkę na Wielkanoc? Co jeszcze dodać do zupy grzybowej? Który garnek?

Zagryzam więc wargi i piszę te wszystkie drobne uwagi, które dla mnie są oczywiste. Nie tylko dla siebie, na wypadek gdybym akurat zapomniała o czymś istotnym, ale przede wszystkim dla nich. Dla córek, a może nawet kiedyś dla synowych. Żeby miały co wyjmować z rodzinnego skarbca. I żeby miały do czego dodawać własne uwagi. Niech ich własna historia ma jakieś korzenie.


Pani Łyżeczka
(Agnieszka Dubiel)


Zdjęcie ilustracyjne/Pixabay.com


Rodzicielstwo jest niezwykłą przygodą. Dla każdego z nas ma ono inny wymiar, ale w wielu kwestiach codzienność nas rodziców jest bardzo podobna. I właśnie taką swoją „codziennością”, subiektywnym spojrzeniem na różne aspekty „bycia mamą” dzieli się z nami w kąciku OKIEMM MAMY jedna z nas - mama - Agnieszka Dubiel, znanna niektórym pod nickiem Pani Łyżeczka. (red.)


Fixed Bottom Toolbar